Przejdź do głównej zawartości

Retro Karoliny Zientek

Gdy ponad dwa lata temu Glam Shop po raz pierwszy podjął współpracę z makijażystkami/jutuberkami, fani marki aż przebierali nogami z podniecenia. Gdy okazało się, że szczęśliwymi wybrańcami są Agnieszka Janoszka i Karolina Zientek, oczekiwania poszybowały jeszcze wyżej. Obie mają swój rozpoznawalny styl makijażu i znają się na rzeczy, wiadomo więc było, że obok nowości nie będzie można przejść obojętnie.

Paleta Agnieszki od razu zrobiła furorę: utrzymana w codziennej, dziewczęcej, uniwersalnej kolorystyce, okazała się być użytkowa i satysfakcjonująca niemal wszystkich. Paleta Karoliny wzbudziła pewną konsternację; "co autor miał na myśli?" było często powtarzanym w tamtym okresie pytaniem. 


Trzeba przyznać, że dobór cieni jest nieoczywisty i intrygujący, ale Karolina, makijażystka z wieloletnim doświadczeniem, doskonale wiedziała, co robi. Choć produkt przez nią stworzony nie okazał się hitem sprzedażowym, trafił w gusta osób poszukujących czegoś świeżego i unikatowego. Ci, którzy paletę kupili, doceniali jej inność i odkrywali zamysły autorki niczym obraz pojawiający się przed nami po złożeniu puzzli, do których zgubiliśmy opakowanie. Okazało się, że pozornie chaotyczna całość ma w sobie mnóstwo możliwości, a szokujące zestawienie kolorystyczne - sens i cel.

Za każdym razem, robiąc zamówienie na stronie Glam Shopu zastanawiałam się, czy nie włożyć tej palety do koszyka, ale... Bałam się. Byłam pewna, że z takim zestawem cieni po prostu sobie nie poradzę. Bo to nie są intuicyjne brązy czy zgaszone róże, którymi nie da się nic popsuć (no chyba, że naprawdę będziemy się wyjątkowo starać). Tu trzeba mieć plan i umiejętności. I o ile plan byłabym w stanie ułożyć, o tyle z umiejętnościami było gorzej... W końcu jednak, za namową pewnej uroczej Katarzyny, zdecydowałam się na zakup. 


Czekałam niecierpliwie, a do pierwszego użycia podeszłam niezwykle poważnie. I wiecie co...? Zakochałam się od razu! 
Owszem, to nie są kolory intuicyjne, ale... Nie są aż tak od siebie odległe, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Mimo porządnej pigmentacji blendują się znakomicie i wystarczy odrobina wyczucia i techniki, żeby stworzyć nimi naprawdę fantazyjne makijaże.


Marylin to jasny, niemal biały beż; dla mnie za jasny pod łuk brwiowy, ale do rozjaśniania wewnętrznych kącików sprawdza się znakomicie. Do tego można nim nieco rozbielić pozostałe cienie, jeśli chcemy, aby makijaż był mniej intensywny.
Vivien to turbopigment w odcieniu szampańskiego złota; jest boski! Prawdziwa biżuteria dla oka.
Sophia to blady róż; szczerze mówiąc to jedyny cień, którego bym się z palety pozbyła. Na oku różnica pomiędzy nim a dobrze rozblendowaną Ritą nie jest na tyle duża, żebym potrzebowała ich obu.
Rita - intensywny matowy róż.
Greta - matowe bordo, niezwykle głębokie i intensywne; bardzo lubię takie odcienie, więc używam z prawdziwą przyjemnością.
Debbie - jeden z bardziej nieoczywistych brązów, jakie spotkałam. Ma w sobie lekko żółty, skórzany podton; jest wyjątkowy i niezwykle twarzowy.
Hollywood to najpiękniejszy odcień sezamowego złota, jaki spotkałam. Intensywny błysk stworzony, aby grać pierwsze skrzypce.
Audrey to cudownie intensywna mięta, która robi magię w wewnętrznym kąciku, ale to nie jedyne dla niej zastosowanie. Chętnie po nią sięgam również, gdy używam innych palet.
Elizabeth to cień, który wzbudził wiele kontrowersji przez swoją dość specyficzną konsystencję. Lekko plastelinowy w odczuciu metalik, którym ja mogę zbudować zewnętrzny kącik, bo jednak nie jest aż tak błyszczący, zrobić nim smokey czy też zaznaczyć dolną powiekę. Mnie się spodobał i dobrze mi się z nim pracuje.
Brigitte to intensywna, matowa czerń; osobiście wolałabym ciemny brąz, bo po czarne cienie nie sięgam zbyt chętnie, ale rozumiem, dlaczego tu jest. Formulacyjnie nie ma się do czego przyczepić.

Czy jestem z palety Retro zadowolona? Bardzo. 
Czy jest to paleta dla każdego? Nie.
Wymaga pewnych umiejętności i chęci spróbowania czegoś innego, ale jeśli otworzycie się na możliwości, które daje, jestem pewna, że będziecie zachwyceni tak samo jak ja.

Komentarze

  1. Świetny opis. Też się na nią czaję na następnej promocji albo może przy następnej wizycie w Kontigo już po prostu nie wytrzymam i kupię, nie wiem czy dam radę czekać do obniżki. Na razie ćwiczę silną wolę.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję Ci za komentarz 😊

Popularne posty z tego bloga

Z czym, po co i dlaczego, czyli założyłam bloga

Hej Robaczki Wy moje styczniowe. Za namową kilku szalonych dusz (które, podejrzewam, same nie wiedziały, co robią) w końcu, po zestawieniu wszystkich za i przeciw,  po długich debatach z samą sobą i wierceniu dziur w brzuchach tych i owych, dojrzałam do decyzji o założeniu bloga.  Jako, że jestem typem perfekcjonisty i nałogowego planowacza wszystkiego, chwilę zajęło mi dopięcie całości na ostatni guzik (choć pewnie pod spodem są jakieś haftki, o których zapomniałam, a które przypomną mi o sobie w najmniej odpowiednim momencie). Dzisiaj, z niepewnością w sercu i lekką dumą mimo wszystko, oficjalnie witam Was w moim kąciku internetu. Od jakichś dwóch lat makijaż stał się moim hobby; odskocznią od codzienności, dzięki której mogę zapomnieć o problemach. Stał się narzędziem terapeutycznym, dzięki któremu rozwinęłam swoje umiejętności, poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi i... Polubiłam samą siebie. Rozczochraną, nieumalowaną, w ulubionych rozciągniętych dresach. Z mnóstwem irytujących dr

O nagości po duńsku, czyli jak wyszłam ze swojej strefy pruderyjności

Choć wydawać by się mogło, że Dania leży od Polski rzut beretem i różnice, generalnie, nie powinny być drastyczne, to gwarantuję, że pewne rzeczy mogą zaskoczyć. Ja na przykład przeszłam szok kulturowy w kwestii nagości. I nie mam tu na myśli nagości w kontekście erotycznym, ale codziennym .  Dla mnie, osoby pochodzącej z tradycyjnej katolickiej rodziny, nagość codzienna ograniczała się do wieczornych wizyt w łazience, po uprzednim sprawdzeniu, czy aby na pewno przekręciłam klucz w zamku. Bo gdyby tak nagle ktoś wszedł... Katastrofa, koniec świata - a i to w najlepszym wypadku. Pół roku po tym, jak zaczęłam spotykać się z - teraz już - mężem, zaprosił mnie na wakacje ze swoją rodziną. Nieco skrępowana (z natury jestem raczej nieśmiała) zgodziłam się - i tym sposobem skazałam się na ponad tydzień drobnych wypadków, które zmieniły mój sposób patrzenia na ten piękny świat. Już na samym początku wyjazdu zaproponowano wyjście na basen; rodzice C. i ciężarna żona jego brata zrezygnowali, za

Jak kot z psem, czyli o zwierzyńcu słów kilka

Jako bloger średnio doświadczony stwierdziłam, że na dobry początek przyda mi się temat przyciągający uwagę i nowych czytelników. A czy istnieje coś rozkoszniejszego niż szczeniaczki i kot z psem przytulające się na kanapie? Odpowiedź jest prosta i oczywista: nie ma . W związku z tym postanowiłam przedstawić Wam dzisiaj moje stado; usiądźcie wygodnie i przygotujcie się na cuteness overload . Zacznijmy od początku, czyli Miluni. Historia, jakich wiele: znajoma znajomej wracała z pracy do domu, gdy nagle jej uwagę przykuł ruch na poboczu. Zatrzymała się i w trawie znalazła sunię w nieciekawym stanie: poturbowaną, krwawiącą, przerażoną. Czym prędzej zapakowała zwierzaka do auta, zabrała do domu, nakarmiła, opatrzyła, wykąpała... Po czym zabrała do weterynarza, żeby sprawdzić, czy aby na pewno rany są tylko powierzchowne. Po gruntownym badaniu lekarz z szerokim uśmiechem radosnym tonem oświadczył: Gratuluję! Będzie pani miała szczeniaki! Monika zbladła, bo o ile już postanowiła, że sunia z