Przejdź do głównej zawartości

Anastasia Beverly Hills - czy królowa została zdetronizowana...?

Kiedy kilka lat temu zaczęłam interesować się makijażem, triumfy w sieci święciła paleta Modern Renaissance od ABH. Była wszędzie i każdy chciał ją mieć. Fantastyczna pigmentacja, oryginalny dobór kolorów, zagraniczna, ekskluzywna marka - to wszystko sprawiło, że marka Anastasia Beverly Hills zyskała miano jednej z najlepszych, jeśli o produkcję cieni chodzi.

Zresztą, przyznajcie mi się zaraz - jeśli interesujecie się makijażem minimum te cztery lata, czy (którakolwiek) paleta od Anastasii nie znajdowała się na Waszej liście chciejstw...? Bo ja na wszystkie patrzyłam pożądliwie; co jedna to piękniejsza i ciekawsza, każda inna i... Równie niedostępna. Wtedy na takie cuda nie było mnie stać (albo może miałam inne priorytety...?); tak czy inaczej, jedynie patrzyłam z zachwytem na kolejne cudeńka wychodzące spod rąk Anastasii Soare.

Do czasu. W pewnym momencie na rynku, jakby znikąd, pojawiły się inne marki. Polskie, drogeryjne, lepiej dostępne i przyjaźniejsze cenowo. O Glam Shopie nawet nie wspomnę, Hania jest bowiem pionierem w wielu kwestiach (możemy się zgadzać z jej polityką prowadzenia firmy lub nie, ale kreatywności odmówić jej nie można), ale Eveline, Sensique, Kobo, Affect, Miyo, Mexmo, Paese... Wydają nowe produkty na tyle często, że nuda nam nie grozi, jedne wspaniałe, inne może mniej udane, jednak widać, że wszystkie te marki ciężko pracują nad formułami i doborem odcieni, próbując nas, klientów, zadowolić. 

I tak: nadal zdarza mi się tęsknym wzrokiem zerkać na stronę Sephory, zachwycać się pięknymi, dekoracyjnymi opakowaniami, ale... Najczęściej okazuje się, że te drogie produkty wcale od tych tanich dużo lepsze nie są. I teraz, kiedy w końcu mogę sobie pozwolić na rozpieszczenie siebie od czasu do czasu kosmetykiem z wyższej półki... Robię to niezwykle rzadko. 

Pod koniec zeszłego roku ABH wypuściło na rynek nową paletę, i tym razem dałam się skusić. Opakowanie jest piękne, bardzo w moim guście. Pikowany materiał w odcieniu pudrowego różu, złote tłoczenia, duże, niezniekształcające lustro... Jest to z pewnością ozdoba toaletki. I choć sporo szumu wywołał odcień Saddle, czyli ciepło-brązowy, nieco wręcz w pomarańcz wpadający róż z delikatną różową drobiną, ja doskonale rozumiem, dlaczego pojawił się w palecie. Pamiętajmy, że Anastasia mieszka w Stanach, i jej standardowymi klientkami są panie o ciemnej karnacji. Sądzę, że one z tego odcienia są zadowolone; a nam, bladolicym, pozostaje korzystanie z niego jako cienia do powiek (w tej roli sprawdza się znakomicie). 

Przyjrzyjmy się więc bliżej konkretnym cieniom.

Rose water to pięknie iskrzący, różowo-złoty cień na półprzezroczystej bazie.
Honey to ciepły, ciemny beż - dla mnie to cień do załamania.
Sparkling amber to ciepłe złoto na miedzianej bazie.
Primrose to cień w Waszej ulubionej formule, czyli mat (fioletowy) z drobinami (różowymi). Nieco suchy w dotyku, ale świetnie napigmentowany, a drobiny trzymają się bazy zaskakująco dobrze, nawet przy rozcieraniu!
Mango to aksamitny mat w odcieniu brzoskwiniowo-morelowo-pomarańczowym. Jest piękny i naprawdę wyjątkowy. 
Peony to klasyczny rosegold: złote drobiny na różowej bazie.
Rouge - ciepły średni brąz.
Fire opal - miedziany metalik dający efekt metalicznej, niezwykle efektownej tafli.
Deep berry to bardzo głęboki odcień jeżynowo-czarnoporzeczkowy. Dość suchy w dotyku, ale mocno napigmentowany i w sumie całkiem nieźle daje się rozcierać.
Claret to taka bordo-wiśnia; zgaszony, a jednocześnie dodający życia makijażowi odcień. 

Dwa róże: Grapefruit to matowy, dziewczęcy, neutralny i niezwykle uniwersalny kolor, a wspomniany wcześniej Saddle to pomarańczowy brąz z lekką różową drobiną. Oba są mocno napigmentowane, ale łatwo się rozcierają. Choć, jak już pisałam, ten drugi u mnie na policzkach nie wygląda dobrze. Za to Grapefruit jest boski i żałuję, że nie mogę go wyjąć z palety i trzymać z innymi różami - wtedy z pewnością używałabym go często, a tak - zapominam o jego istnieniu...

Cienie są dobrze napigmentowane, sypią się nieco, ale w granicach rozsądku; błyski są eleganckie i satysfakcjonujące, a maty przyjemnie się rozcierają i dobrze ze sobą łączą. W palecie nie ma beżowego ciena, ale poza tym jest kompletna i pozwala na wykonanie różnych makijaży, choć większość skończy w różanych tonach. 

Podsumowując: czy jestem zadowolona z zakupu? Owszem. Z paletą pracuje się dobrze, a kolory są zdecydowanie w moim guście. Tak naprawdę obojętnie, po które cienie sięgnięcie, makijaż wyjdzie spójny i elegancki. Czy kupiłabym ją ponownie? Pewnie tak, bo jestem z niej naprawdę zadowolona. Czy jest to coś, czego potrzebujecie? Nie. Z pewnością znajdziecie zamienniki poszczególnych cieni; nie ma tu nic niespotykanego i wbijającego w fotel. Mnie jednak zachwyca cała kompozycja, poza tym jestem wielką fanką cienia Primrose, którym często robię dzienne smokey jednym cieniem. Dzięki drobinkom ma ono w sobie coś interesującego, na czym przyjemnie zawiesić oko (pokazać Wam zdjęcia na Instagramie? To w sumie taki codzienny i niezbyt twórczy makijaż, więc nie wiem, czy istnieje potrzeba dzielenia się nim ze światem).

Za czternaście gram cieni i czterdzieści dwa gramy różu trzeba zapłacić dwieście siedemdziesiąt pięć złotych w cenie regularnej. Jeśli się zdecydujecie, to sądzę, że będziecie zadowoleni, ale... Jednak lepiej poczekać na promocję.

I to chyba najlepsza odpowiedź na pytanie zadane w tytule...

Komentarze

  1. Przyznam, że nie mam nic z Anastasii. Podobnie jak u Ciebie- kiedyś poza moim zasięgiem, teraz przestałam chcieć.
    Ale Twoich komentarzy CHCĘ!!!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci ogromnie 🥰😘
      Coś w tym jest - jeśli coś jest poza naszym zasięgiem, to kusi zdecydowanie bardziej 😉

      Usuń

Prześlij komentarz

Dziękuję Ci za komentarz 😊

Popularne posty z tego bloga

O nagości po duńsku, czyli jak wyszłam ze swojej strefy pruderyjności

Choć wydawać by się mogło, że Dania leży od Polski rzut beretem i różnice, generalnie, nie powinny być drastyczne, to gwarantuję, że pewne rzeczy mogą zaskoczyć. Ja na przykład przeszłam szok kulturowy w kwestii nagości. I nie mam tu na myśli nagości w kontekście erotycznym, ale codziennym .  Dla mnie, osoby pochodzącej z tradycyjnej katolickiej rodziny, nagość codzienna ograniczała się do wieczornych wizyt w łazience, po uprzednim sprawdzeniu, czy aby na pewno przekręciłam klucz w zamku. Bo gdyby tak nagle ktoś wszedł... Katastrofa, koniec świata - a i to w najlepszym wypadku. Pół roku po tym, jak zaczęłam spotykać się z - teraz już - mężem, zaprosił mnie na wakacje ze swoją rodziną. Nieco skrępowana (z natury jestem raczej nieśmiała) zgodziłam się - i tym sposobem skazałam się na ponad tydzień drobnych wypadków, które zmieniły mój sposób patrzenia na ten piękny świat. Już na samym początku wyjazdu zaproponowano wyjście na basen; rodzice C. i ciężarna żona jego brata zrezygnowali, za

Z czym, po co i dlaczego, czyli założyłam bloga

Hej Robaczki Wy moje styczniowe. Za namową kilku szalonych dusz (które, podejrzewam, same nie wiedziały, co robią) w końcu, po zestawieniu wszystkich za i przeciw,  po długich debatach z samą sobą i wierceniu dziur w brzuchach tych i owych, dojrzałam do decyzji o założeniu bloga.  Jako, że jestem typem perfekcjonisty i nałogowego planowacza wszystkiego, chwilę zajęło mi dopięcie całości na ostatni guzik (choć pewnie pod spodem są jakieś haftki, o których zapomniałam, a które przypomną mi o sobie w najmniej odpowiednim momencie). Dzisiaj, z niepewnością w sercu i lekką dumą mimo wszystko, oficjalnie witam Was w moim kąciku internetu. Od jakichś dwóch lat makijaż stał się moim hobby; odskocznią od codzienności, dzięki której mogę zapomnieć o problemach. Stał się narzędziem terapeutycznym, dzięki któremu rozwinęłam swoje umiejętności, poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi i... Polubiłam samą siebie. Rozczochraną, nieumalowaną, w ulubionych rozciągniętych dresach. Z mnóstwem irytujących dr