Przejdź do głównej zawartości

Mój makijaż nie tylko na Walentynki

Dywagacje na temat, czy Walentynki to w ogóle święto, czy warto zawracać sobie nimi głowę i stwierdzenia typu kochać trzeba się codziennie, a nie od święta (choć moim zdaniem jedno nie wyklucza drugiego), zostawmy sobie na inny raz. Dzisiaj chciałabym potraktować je jako pretekst do luźnych rozmówek na temat makijażu okazjonalnego, ale z okazji mniejszych niż większych. Bo wesela i tego typu sprawy kierują się swoimi własnymi prawami. 

Dziś opowiem o makijażu na Walentynki, ale też na każdą inną randkę, na wyjście do kina czy do restauracji, na spacer w parku pachnącym zbliżającą się wiosną czy też na wyjście ze znajomymi, gdzie obowiązuje dress code bardziej zaawansowany niż ulubiony, rozciągnięty dresik, ale też mniej formalny niż suknia wieczorowa i smoking.

W takie dni ja - chcę czuć się sobą, ale lepszą. Gładszą, bardziej elegancką, kobiecą, czarującą i uwodzicielską. Nie chcę się martwić o stan makijażu, ale jednocześnie ma on spełniać swoje zadanie: upiększać, jednocześnie nie przerysowując. 

Czym się wtedy kieruję? Po jakie kosmetyki sięgam? W jaki sposób osiągam efekt niewymuszonej elegancji? 

Spieszę z wyjaśnieniami.

Na początku chciałabym zaznaczyć, że mój ulubiony makijaż na tego typu okazje jest mój; jeśli Ty wolisz coś innego, to świetnie! Natomiast jeśli nadal szukasz swojego ideału, może znajdziesz tutaj inspiracje dla siebie.

Dla mnie - w zasadzie zawsze - najważniejsza jest cera. Ma być naturalna, gładka, nie idealna, ale lepsza niż bez makijażu. Przy cerze mieszanej najchętniej sięgam po podkłady o naturalnym wykończeniu i ze średnim kryciem. Zbyt mocny mat lub błysk robią dokładnie to samo - podkreślają wszystkie niedoskonałości.  I jedno, i drugie jest pożądane, ale tylko na wybranych partiach twarzy i w niezbyt ekstremalnej dawce. Moje ulubione podkłady ostatniego półrocza to Dior Forever natural nude i Urban Decay Stay naked; oba mają podobne, lekko świetliste wykończenie, wygładzają, ujednolicają koloryt, jednocześnie nie tworząc widocznej warstwy. Czuję się w nich lekko i naturalnie; mogę też być pewna, że nie sprawią mi żadnej przykrej niespodzianki. 

Generalnie produkty sprawdzone i dobrze przetestowane to klucz do sukcesu; inaczej po prostu nie da się nie myśleć o tym, czy wszystko aby na pewno wygląda, jak należy. Testy fascynujących nowości polecam mimo wszystko zostawić na inną okazję.

Jeśli chodzi o korektor, to bardzo indywidualna sprawa; ja lubię takie o pół tonu jaśniejsze od podkładu, a po zarwanej nocce szczególnie cenię te o brzoskwiniowym zabarwieniu - świetnie ukrywają zasinienia i niewyspanie. Polubiłam się z korektorem z Essence z serii High beauty w kolorze 02 Peach beige; wydaje się dość ciemny i przerażająco wręcz brzoskwiniowy, ale świetnie kryje cienie pod oczami. Na to odrobinka czegoś jaśniejszego, jak choćby korektor z serii Skin lovin' sensitive, również z Essence (u mnie 05 Fair), i więcej mi do szczęścia nie trzeba. Jeśli natomiast chcę sprawę załatwić jednym produktem i mieć pewność, że skóra pod okiem będzie wyglądać nieskazitelnie - The multi-tasker od Rimmela jest odpowiedzią na wszystkie moje potrzeby. O ile z reguły mocno kryjące, gęste formuły wyglądają u mnie ciężko i nieatrakcyjnie, tak ten jest chlubnym wyjątkiem. Korektor do zadań specjalnych; zdecydowanie jeden z moich faworytów.

Puder to element niezwykle istotny - u mnie najlepiej sprawdzają się te utrwalające, ale niekoniecznie mocno matujące. Szczerze mówiąc, nie sprawia mi problemu ściągnięcie sebum chusteczką raz czy dwa w ciągu wieczoru, za to nie znoszę efektu pudrowości na twarzy. Zbyt duże ilości cięższych pudrów podkreślają zmarszczki, sprawiają, że twarz wygląda sucho i sztucznie, a makijaż widać zanim wejdziecie do pokoju. Brr! 

Tutaj niezawodne są: Loose setting powder od ABH oraz Eveline Wonder match w wersji bambusowej - według mnie są to niemal zamienniki. Dobrze utrwalają, pięknie wygładzają, dając jednocześnie efekt lekkiego, miękkiego matu. Ostatnio jestem również zafascynowana pudrem Lumene Nordic chic sheer finish loose powder - nie powiedziałabym, że jest to puder rozświetlający; raczej o naturalnym, zdrowym wykończeniu. Nadaje sie również pod oczy, co w przypadku pośpiechu z pewnością usprawni pracę.

Kiedy twarz jest już gładka niczym czysta kartka papieru, sięgam po brązer, róż i rozświetlacz. Najważniejsze, aby pamiętać, że to nie instagram i warto oszczędnie dawkować sobie te przyjemności. Zbyt mocne konturowanie wygląda często karykaturalnie i plamiście; less is more - ta zasada sprawdza się zawsze. W końcu nikt nie chce, żeby partner przez pół wieczoru zastanawiał się, czy ktoś nas uderzył, czy same uszkodziłyśmy się pędzlami. 

W tej materii ciężko polecić konkretne produkty; prawda jest taka, że każdemu pasuje i podoba się co innego, a znalezienie balansu między jednym a drugim bywa trudną sztuką. Sięgnięcie po sprawdzone, ulubione produkty z pewnością będzie tutaj dobrym pomysłem.

Makijaż oka to tak naprawdę wolna amerykanka. Każdy czuje się dobrze w czym innym; ja sama maluję się w zależności od nastroju: czasem ledwo co albo i wcale, a czasem potrafię miziać się pędzlami ponad godzinę. Kreska, smokey, lekki kontur oka z mocnym błyskiem, oko kocie, lisie... Wszystkie chwyty dozwolone. Ważne, żebyśmy czuły się piękne, a nie przerysowane. Nie dajcie wpędzić się w kompleksy idealnym zdjęciom w internecie; one naprawdę kiepsko odzwierciedlają rzeczywistość.

Ja sama najczęściej stawiam na lekkie smokey w brązie, różu lub burgundzie; w takich odcieniach czuję się dobrze i bezpiecznie. Wiem, że mi pasują, dodają pewności siebie, a przez to atrakcyjności. Wychodzenie ze strefy komfortu w takich chwilach może nie być najlepszym pomysłem; zamiast skupiać się na tym, co dzieje się w okół, będziecie się zastanawiać, jak wyglądacie i co pomyślą inni... A przecież lepiej skupić się na pysznej kolacji i partnerze (niekoniecznie w takiej kolejności...).

Czerwone czy fuksjowe usta mogą być dobrym pomysłem - jeśli macie wprawę w noszeniu tak intensywnych pomadek. Pamiętam mój pierwszy wieczór z czerwoną szminką na wargach - myślałam niemal tylko o tym, czy nie rozmazałam jej sobie po całej twarzy! Nic przyjemnego, zapewniam.

Nudziaki są bezpieczne; nawet jak się zjedzą, nie będzie widać, i nie będą zaprzątać Waszej uwagi. Niezwykle praktyczne rozwiązanie, które sama mam zamiar wcielić w życie.

Jest jeszcze jeden drobiazg, o którym warto wspomnieć: perfumy. Nie mają wiele wspólnego z makijażem, ale z naszą pewnością siebie i samopoczuciem - owszem. Dobrze dobrane perfumy otulają niczym szal; mnie od razu poprawiają nastrój.

Moje aktualnie ulubione perfumy znalazłam przypadkiem; byliśmy na wakacjach we Włoszech, a już przed wyjazdem miałam chrapkę na limitowaną wersję Romy od Laury Biagiotti. Weszliśmy do niewielkiej perfumerii w Bolonii, a na moje pytanie o Laurę pani stanowczo odparła: No! No Laura Biagiotti, no Channel, no Dior! Only exclusive italian perfume! 

Ekskluzywne marki włoskich perfum nie cieszyły się do tej pory moim szczególnym zainteresowaniem, ale zaintrygowana spytałam, co może mi polecić. I choć wszystkie zapachy faktycznie były świetne, to Ligea la sirena od Carthusii skradła moje serce. Mieszanka białego piżma, paczuli, wanilii, bergamotki, goździków, lawendy i nut cytrusowych jest kobieca, zmysłowa i tajemnicza. Dla mnie to zdecydowanie zimowe perfumy - cięższe, intensywne, przyciągające. Jestem pewna, że jeśli będę jeszcze spędzać urodziny we Włoszech, kolejny flakon od Carthusii będzie stanowił idealny prezent.

Tak wygląda mój krótki poradnik udanego makijażu nie tylko walentynkowego; jeśli interesują Was jakieś konkretne zagadnienia i co ja mam do powiedzenia na ten temat, koniecznie dajcie znać!

W Walentynki (a właściwie dzień przed; w poniedziałek Książę Małżonek idzie do pracy i nici z wieczornych hulanek) idziemy na kolację; stolik zarezerwowany, sukienka wyprasowana, a makijaż... Będę wymyślać na bieżąco.

A Wy jakie macie plany? Świętujecie, czy to jednak nie Wasza bajka...?

Komentarze

  1. Ja właściwie nie świętuję Walentynek, ale w pełni się zgadzam co do makijażu na takie okazje - sprawdzone produkty, coś co dodaje nam pewności i poprawia samopoczucie. I oczywiście właściwe perfumy - moje to od lat (mimo, że lubię odmianę od czasu do czasu i używam innych) to Dune Diora - miłość od momentu pojawienia się informacji o powstaniu, przed reklamami i opisami - to była telepatia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Diora miałam J'adore i lubiłam, ale miłości nie było 😉 Będę musiała się wybrać na wąchanie Dune. Perfumy to moja słabość, więc z przyjemnością spróbuję czegoś, co polecasz 🥰

      Usuń

Prześlij komentarz

Dziękuję Ci za komentarz 😊

Popularne posty z tego bloga

O nagości po duńsku, czyli jak wyszłam ze swojej strefy pruderyjności

Choć wydawać by się mogło, że Dania leży od Polski rzut beretem i różnice, generalnie, nie powinny być drastyczne, to gwarantuję, że pewne rzeczy mogą zaskoczyć. Ja na przykład przeszłam szok kulturowy w kwestii nagości. I nie mam tu na myśli nagości w kontekście erotycznym, ale codziennym .  Dla mnie, osoby pochodzącej z tradycyjnej katolickiej rodziny, nagość codzienna ograniczała się do wieczornych wizyt w łazience, po uprzednim sprawdzeniu, czy aby na pewno przekręciłam klucz w zamku. Bo gdyby tak nagle ktoś wszedł... Katastrofa, koniec świata - a i to w najlepszym wypadku. Pół roku po tym, jak zaczęłam spotykać się z - teraz już - mężem, zaprosił mnie na wakacje ze swoją rodziną. Nieco skrępowana (z natury jestem raczej nieśmiała) zgodziłam się - i tym sposobem skazałam się na ponad tydzień drobnych wypadków, które zmieniły mój sposób patrzenia na ten piękny świat. Już na samym początku wyjazdu zaproponowano wyjście na basen; rodzice C. i ciężarna żona jego brata zrezygnowali, za

Z czym, po co i dlaczego, czyli założyłam bloga

Hej Robaczki Wy moje styczniowe. Za namową kilku szalonych dusz (które, podejrzewam, same nie wiedziały, co robią) w końcu, po zestawieniu wszystkich za i przeciw,  po długich debatach z samą sobą i wierceniu dziur w brzuchach tych i owych, dojrzałam do decyzji o założeniu bloga.  Jako, że jestem typem perfekcjonisty i nałogowego planowacza wszystkiego, chwilę zajęło mi dopięcie całości na ostatni guzik (choć pewnie pod spodem są jakieś haftki, o których zapomniałam, a które przypomną mi o sobie w najmniej odpowiednim momencie). Dzisiaj, z niepewnością w sercu i lekką dumą mimo wszystko, oficjalnie witam Was w moim kąciku internetu. Od jakichś dwóch lat makijaż stał się moim hobby; odskocznią od codzienności, dzięki której mogę zapomnieć o problemach. Stał się narzędziem terapeutycznym, dzięki któremu rozwinęłam swoje umiejętności, poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi i... Polubiłam samą siebie. Rozczochraną, nieumalowaną, w ulubionych rozciągniętych dresach. Z mnóstwem irytujących dr

Anastasia Beverly Hills - czy królowa została zdetronizowana...?

Kiedy kilka lat temu zaczęłam interesować się makijażem, triumfy w sieci święciła paleta Modern Renaissance od ABH. Była wszędzie i każdy chciał ją mieć. Fantastyczna pigmentacja, oryginalny dobór kolorów, zagraniczna, ekskluzywna marka - to wszystko sprawiło, że marka Anastasia Beverly Hills zyskała miano jednej z najlepszych, jeśli o produkcję cieni chodzi. Zresztą, przyznajcie mi się zaraz - jeśli interesujecie się makijażem minimum te cztery lata, czy (którakolwiek) paleta od Anastasii nie znajdowała się na Waszej liście chciejstw...? Bo ja na wszystkie patrzyłam pożądliwie; co jedna to piękniejsza i ciekawsza, każda inna i... Równie niedostępna. Wtedy na takie cuda nie było mnie stać (albo może miałam inne priorytety...?); tak czy inaczej, jedynie patrzyłam z zachwytem na kolejne cudeńka wychodzące spod rąk Anastasii Soare. Do czasu. W pewnym momencie na rynku, jakby znikąd, pojawiły się inne marki. Polskie, drogeryjne, lepiej dostępne i przyjaźniejsze cenowo. O Glam Shopie nawet