Przejdź do głównej zawartości

Kalendarz adwentowy z cieniami 2021 od Glam Shopu - czy było warto...?

Kalendarze adwentowe z Glam Shopu, odkąd tylko marka zaczęła je wypuszczać, robią sporo szumu w sieci. Tyle samo osób się nimi zachwyca, ile krytykuje ich zawartość. Co takiego w sobie mają, że niewielu klientów Glamu potrafi przejść obok nich obojętnie...? 

Zastanówmy się.

W zeszłym roku kupiłam mały kalendarz z dwudziestoma czteroma cieniami, paletą magnetyczną i dwustronnym pędzlem. Paleta jest całkiem porządna, choć przezroczysty plastik na wierzchu mógłby być nieco grubszy i sztywniejszy. Pędzel jest zdecydowanie lepszy niż w roku poprzednim - mniejszy i bardziej użytkowy, choć muszę przyznać, że dwustronne egzemplarze nie cieszą się u mnie dużą popularnością (pędzle trzymam w kubku i to po te sięgam odruchowo; te dwustronne leżą osobno i najczęściej po prostu o nich zapominam...). Wielokolorowy brokat na różowym tle jako motyw przewodni mnie akurat się podoba; jest świątecznie i odświętnie. Gotowa paleta z cieniami zdecydowanie cieszy oko, a brokat nie sypie się wszędzie - czego chcieć więcej...?

Zanim kupiłam kalendarz, podejrzałam zawartość na stronie; nie lubię kupować przysłowiowego kota w worku. Kolorystyka i zróżnicowanie formuł zachęciły mnie na tyle, że z okazji black friday złożyłam zamówienie (kilka innych drobiazgów też znalazło się w paczce... Jeśli chcecie, mogę opowiedzieć, co mi się sprawdziło, a czego nie kupiłabym po raz drugi), które dotarło do mnie w połowie grudnia (nie narzekam i nie marudzę; uważam, że biorąc pod uwagę ilość zamówień w tym czasie, jak i wysyłkę zagraniczną, całkiem sprawnie im poszło); miałam więc sporo czasu na przetestowanie palety wzdłuż i wszerz. Zapraszam na długą listę moich wrażeń.


Mokry róż to dość grubo zmielona ultraperła; różowo-brzoskwiniowa, półprzezroczysta baza z mnóstwem wielokolorowych iskierek.
Dziewczęcy to taki trochę majtkowy róż; stonowany, a jednocześnie świetnie ożywiający makijaż; mat.
Wstążka ma w sobie coś z multipasteli - stare złoto na szaro-brązowo-fioletowej bazie; unikatowy odcień, choć moim zdaniem - raczej dla koneserów.
Sennik - ciepły, zgaszony odcień fioletu z domieszką różu; matowy.
Bombka to cień kryształowy w odcieniu białego złota, nowość w ofercie Glam Shopu. Moc jego błysku zniewala - czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Może być problematyczny w aplikacji z uwagi na miękką, mokrą wręcz konsystencję. Niemniej - dla tego efektu warto nauczyć się z nim pracować.
Orzechowiec - złote drobiny na ciepło-brązowej bazie, ultraperła.
Po prostu beż to bardzo uniwersalny, neutralny odcień matowego beżu.
Atłasowy, czyli mat z drobinami. Wiele osób nie lubi tego wykończenia; ja za nim przepadam. Idealny do makijażu jednym cieniem - po rozblendowaniu wystarczy odrobinę doklepać na powiece ruchomej, żeby uzyskać efekt subtelnego, eleganckiego błysku. Tu mamy neutralny brąz z delikatnym różowym tonem i różowymi oraz złotymi drobinami.
Niebieski amarant - metaliczna fuksja z błękitnymi drobinami. Mocno błyszczący i niezwykle efektowny odcień.
Ganasz to matowy ciepły brąz z lekką nutą pomarańczy; idealny w załamanie powieki.
Sękacz to ultraperła; piękne ciepłe, ale nie żółte, złoto. Ja określiłabym je mianem sezamowego.
Rajskie jabłuszko to multipastela, różowe drobiny na pomarańczowej bazie. Niestety, ale taki sam cień znajduje się w stałej ofercie pod nazwą Różorańczowy. 
Aura to również ultraperła, multikolorowe drobiny zanurzone w biało-srebrzystej, niemal przezroczystej bazie. Płatkowa formuła może sprawiać problemy.
Lukrecja to niemal czarny odcień matowego fioletu.
Milenium to perła holo - wielokolorowe drobiny na niebiesko-fioletowej bazie. Kolejny cień, który daje unikatowe wykończenie, ale jego nakładanie wymaga pewnej wprawy.
Kutia to brązowo-złoty, gładki błysk bez drobin.
Krem kakaowy - neutralny jasny brąz.
Fiołkowe pole to ultraperła o płatkowej formule; fioletowe i błękitne drobiny na niemal przezroczystej bazie z fioletowym tonem.
Jednoskładnikowy to cień idealny do smokey eye; zielone drobiny na ciepłej brązowej bazie.
Makówka to mat w kolorze intensywnej, malinowej czerwieni, który rozciera się do różu.
Eden to moim zdaniem również multipastela; błękitne drobiny na ciemniejszej, ale nadal denaturowo-fioletowej bazie.
Keksiarz to matowy, średni neutralny brąz.
Luksusowy welur to dość gładka ultraperła, różowe i złote drobiny na brązowej bazie.
Fiolet kiwi to multipastela - seledynowozielony błysk na fioletowej (idealnie wpasowującej się w kolor roku według Pantone - Very peri, w naszym pięknym kraju lepiej znanym jako denaturat) bazie.


Skoro skończyliśmy już ten przydługi, acz dość szczegółowy opis cieni, płynnie przejdźmy do tego, co mi się w kalendarzu Glam Shopu spodobało.

Po pierwsze: różnorodność formuł i wykończeń; każdy znajdzie tu coś dla siebie. Są błyski całkowicie ekstrawaganckie, ale też te stonowane, mamy maty intensywne i przykuwające uwagę, ale też całkiem spory wybór brązów. Mimo niewielkiej ilości matów, można tą paletą wykonać pełny makijaż, a dzięki dużej ilości przeróżnych błysków będzie doskonałą paletą uzupełniającą.

Mam oczywiście swoich faworytów, jak choćby cień kryształowy, holo, Sękacz czy Eden; są takie, których nie kupiłabym pojedynczo, ale teraz zaskakująco chętnie używam (Kutia, Aura, Lukrecja, Makówka); jest też kilka, które bez żalu wymieniłabym na inne, jak na przykład Jednoskładnikowy czy Wstążka. Nie obrażam się na nie jednak, bo w ogólnym rozrachunku całość i tak wychodzi na duży plus.

Rozumiem koncept kalendarza (większość cieni błyszczących, którymi można urozmaicić podstawowe matowe makijaże), nie rozumiem za to wkładania dubla ze stałej kolekcji pod inną nazwą (multipasteli nie ma aż tyle, żeby zgubić rachubę i wątek), a także rozmieszenia cieni w kalendarzu. Ostatnie pięć okienek nieco mnie rozczarowało; nie dlatego, że z cieniami jest coś nie tak per se, ale dlatego, że w porównaniu do poprzednich, wypadają raczej blado. Dla niektórych nie będzie to miało znaczenia; ja bym sobie życzyła, żeby okienko dwudzieste czwarte zwaliło mnie z nóg. Może w tym roku się uda.

Podsumowując: nie żałuję zakupu; z cieni z kalendarza korzystam chętnie na codzień i od święta. Myślę, że warto zainteresować się wybranymi cieniami i kupić pojedyncze sztuki: jest tutaj kilka egzemplarzy, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie.

I wiecie co...? Już nie mogę się doczekać kolejnej edycji. W otwieraniu tych kalendarzy zdecydowanie jest coś uzależniającego!

Komentarze

  1. W pełni się z tobą zgadzam, nie podoba mi się, że pastelowe jabłuszko wygląda jak inna multipastela, i też mam wrażenie, że to nie mój ostatni kalendarz z Glamu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do mnie oba przyszły w tej samej paczce, więc byłam trochę rozczarowana... Niemniej, całość i tak mi się podoba 😊

      Usuń

Prześlij komentarz

Dziękuję Ci za komentarz 😊

Popularne posty z tego bloga

O nagości po duńsku, czyli jak wyszłam ze swojej strefy pruderyjności

Choć wydawać by się mogło, że Dania leży od Polski rzut beretem i różnice, generalnie, nie powinny być drastyczne, to gwarantuję, że pewne rzeczy mogą zaskoczyć. Ja na przykład przeszłam szok kulturowy w kwestii nagości. I nie mam tu na myśli nagości w kontekście erotycznym, ale codziennym .  Dla mnie, osoby pochodzącej z tradycyjnej katolickiej rodziny, nagość codzienna ograniczała się do wieczornych wizyt w łazience, po uprzednim sprawdzeniu, czy aby na pewno przekręciłam klucz w zamku. Bo gdyby tak nagle ktoś wszedł... Katastrofa, koniec świata - a i to w najlepszym wypadku. Pół roku po tym, jak zaczęłam spotykać się z - teraz już - mężem, zaprosił mnie na wakacje ze swoją rodziną. Nieco skrępowana (z natury jestem raczej nieśmiała) zgodziłam się - i tym sposobem skazałam się na ponad tydzień drobnych wypadków, które zmieniły mój sposób patrzenia na ten piękny świat. Już na samym początku wyjazdu zaproponowano wyjście na basen; rodzice C. i ciężarna żona jego brata zrezygnowali, za

Z czym, po co i dlaczego, czyli założyłam bloga

Hej Robaczki Wy moje styczniowe. Za namową kilku szalonych dusz (które, podejrzewam, same nie wiedziały, co robią) w końcu, po zestawieniu wszystkich za i przeciw,  po długich debatach z samą sobą i wierceniu dziur w brzuchach tych i owych, dojrzałam do decyzji o założeniu bloga.  Jako, że jestem typem perfekcjonisty i nałogowego planowacza wszystkiego, chwilę zajęło mi dopięcie całości na ostatni guzik (choć pewnie pod spodem są jakieś haftki, o których zapomniałam, a które przypomną mi o sobie w najmniej odpowiednim momencie). Dzisiaj, z niepewnością w sercu i lekką dumą mimo wszystko, oficjalnie witam Was w moim kąciku internetu. Od jakichś dwóch lat makijaż stał się moim hobby; odskocznią od codzienności, dzięki której mogę zapomnieć o problemach. Stał się narzędziem terapeutycznym, dzięki któremu rozwinęłam swoje umiejętności, poznałam mnóstwo fantastycznych ludzi i... Polubiłam samą siebie. Rozczochraną, nieumalowaną, w ulubionych rozciągniętych dresach. Z mnóstwem irytujących dr

Anastasia Beverly Hills - czy królowa została zdetronizowana...?

Kiedy kilka lat temu zaczęłam interesować się makijażem, triumfy w sieci święciła paleta Modern Renaissance od ABH. Była wszędzie i każdy chciał ją mieć. Fantastyczna pigmentacja, oryginalny dobór kolorów, zagraniczna, ekskluzywna marka - to wszystko sprawiło, że marka Anastasia Beverly Hills zyskała miano jednej z najlepszych, jeśli o produkcję cieni chodzi. Zresztą, przyznajcie mi się zaraz - jeśli interesujecie się makijażem minimum te cztery lata, czy (którakolwiek) paleta od Anastasii nie znajdowała się na Waszej liście chciejstw...? Bo ja na wszystkie patrzyłam pożądliwie; co jedna to piękniejsza i ciekawsza, każda inna i... Równie niedostępna. Wtedy na takie cuda nie było mnie stać (albo może miałam inne priorytety...?); tak czy inaczej, jedynie patrzyłam z zachwytem na kolejne cudeńka wychodzące spod rąk Anastasii Soare. Do czasu. W pewnym momencie na rynku, jakby znikąd, pojawiły się inne marki. Polskie, drogeryjne, lepiej dostępne i przyjaźniejsze cenowo. O Glam Shopie nawet